Forum GAYLAND
Najlepsze opowiadania - Zdjęcia - Filmy - Ogłoszenia
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Gra szwajcarska
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 10, 11, 12  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GAYLAND Strona Główna -> Same przysmaki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
pisarek666
Moderator



Dołączył: 31 Sty 2010
Posty: 659
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Skąd: Kraków

PostWysłany: Śro 20:39, 26 Sty 2011    Temat postu:

A jak inaczej, z czystego snobizmu zakuwałem trudne słówka, a potem na podwórku szpanowałem przed kolegami. A tak poważnie, to zawsze miałem dziki pęd do czytania wszystkiego co wpadło mi w ręce, najczęściej książek, wtedy jeszcze nie było internetu i rzeczywiście czasem był problem ze znaczeniem niektórych słów, dlatego właśnie używam czasami określenia "odmóżdżony leń" na określanie co niektórych osób, bo sprawdzenie dzisiaj znaczenia słowa nie stanowi problemu, a dawniej pozostawały tylko słowniki i to najczęściej w bibliotece szkolnej. Podaj mi pełny adres tego bloga, z góry dziękuję. Odnośnie Brunela to pozostałe rzeczy wiedziałem, łącznie z mostami, ale jakoś stacje kolejowe mi umknęły, akurat lubię oglądać programy popularno naukowe, to tak zamiast MTV też oczywiście z powodu snobizmu i szpanerstwa. Nie napisałeś, który mój nowy styl bardziej Ci się spodobał!
Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Śro 20:44, 26 Sty 2011    Temat postu:

Poszło na priva.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Śro 23:57, 26 Sty 2011    Temat postu:

Były rejony miasta, które Wojciech szczególnie lubił. Jego ulubionym miejscem była ulica, nazywająca się wówczas Świerczewskiego. Obecnie nosi miano Piłsudskiego, godniejsze - choć jej urok dawno już przeminął. Świerczewskiego, prowadząca od dworca głównego do placu PKWN (obecnie Legionów) była instytucją samą w sobie. Można powiedzieć, że była tak reprezentacyjna, jak Marszałkowska w Warszawie czy św. Marcin w Poznaniu. Sklepy na Świerczewskiego były zawsze najlepiej zaopatrzone, przyciągała najszacowniejsze instytucje, takie jak Filharmonię Wrocławską, operetkę, była wreszcie osią największego rocznego wydarzenia - pochodu pierwszomajowego. Skrzyżowanie Świerczewskiego ze Świdnicką, łączącą południową część centrum z rynkiem, jest, z niewiadomych względów odnośnikiem do wyznaczania kierunków, odległości itp. Taki wrocławski Charing Cross. Kiedy podczas wielkiej powodzi w r. 1997 Wojciech był we Wrocławiu w podwójnym charakterze dziennikarza i członka konwoju z pomocą żywnościową dla zalanego miasta, usłyszał dobrą radę:
- Ale nie jedźcie przez skrzyżowanie Piłsudskiego i Świdnickiej.
- A dlaczego to?
- Był wypadek. Zderzyły się dwa kajaki...

W latach siedemdziesiątych nastrój może nie był tak pogodny, jednak na Świerczewskiego chyba każdemu wracał dobry humor. Największy, najlepiej zaopatrzony warzywniak, w którym można było dostać niedostępne gdzie indziej arbuzy, cytryny i nawet banany - dziś nie istnieje. Nieco dalej legendarna lodziarnia Krutego, o której mówiło się, że ma najlepsze lody w Polsce, rozpoznawalna po gigantycznej kolejce od rana do samego wieczora. W czasach, gdy w sklepach można było dostać najwyżej lody bambino, lodziarnia Krutego jawiła się niczym z innej planety. Można tam było dostać lody w kilkunastu smakach, nie tylko owocowych ale i kawowym, kakaowym, kokosowym, rzecz podówczas niespotykana gdzie indziej. Lody sprzedawano w gałkach, po pięćdziesiąt groszy a później złotówce jedna. Amatorów na to zimne szaleństwo nie brakowało nawet zimą. Kto przesiadał się we Wrocławiu, a miał dwie godziny do następnego pociągu, często stawiał sobie za punkt honoru zaliczenie tego właśnie miejsca. Wojciech szybko nauczył się "wygospodarowywać" z zakupów drobną sumę, która wystarczała na dwie gałki jego ulubionych lodów cytrynowych. Co prawda z zakupów musiał rozliczać się skrupulatnie, jednak korzystał z tego, że paragony drukowane przez kasy elektryczne dopiero wchodziły do użytku, a o kasach fiskalnych świat usłyszał jakieś dwadzieścia kilka lat później. Ekspedientki pisały cenę ołówkiem na opakowaniu, które w tym miejscu bardzo często przemakało lub przecierało - zależnie od towaru i pomysłowości Wojciecha.

Tamtego dnia Wojciech zwrócił uwagę na ogromny napis na drzwiach sklepu: Likwidacja. Czuł, jakby skończyła się część świata, która należała do niego.
- Dlaczego oni to robią? - zapytał wieczorem matkę.
- Różnie ludzie mówią. Prawdopodobnie komuś na tym bardzo zależało.
- Dlaczego? Przecież zarabiała pieniądze.
- Widzisz Wojtek, ta lodziarnia była prywatna. Obecnej władzy zależy na tym, aby wszystko należało do państwa. Jeśli ktoś zarabia za dużo, to albo się go niszczy podatkami, albo zmusza do zamknięcia biznesu w inny sposób.
- Ależ przecież miasto powinno być dumne z tego, że ma najlepsze lody w Polsce.
Matka zadumała się. Trudno było, stosując nawet socjalistyczne myślenie, zbić tak prosty argument. Jako nauczycielka w szkole nie dawała się wciągać w tego typu dyskusje, które mogły przynieść nieobliczalne skutki. Ale tu pytanie zadał jej własny ośmioletni syn, który na pewno nie pójdzie złożyć donosu na policję. Znała oczywiście historię Pawki Morozowa, który w imię komunizmu zakapował własnych rodziców, o Wojciecha mogła być jednak spokojna. W krótkich słowach wytłumaczyła synowi, na czym polega władza komunistów. Wiedziała, że to musi zrobić, wcześniej czy później. Poprosiła tylko Wojciecha, by raczej nie obnosił się z właśnie nabytą wiedzą i zachował ją dla siebie.

Może właśnie historia z lodziarnią spowodowała, że Wojciech, mimo, że polityką zainteresował się dość poważnie, zwłaszcza w okresie Solidarności i stanu wojennego, starał się do niej nie mieszać. Ze wszystkich instytucji, jakimi epatował młodzież tamten ustrój, nie ominęła go jedynie przynależność do zuchów. Nie dlatego, że bardzo chciał czy tez pragnęli tego jego rodzice. Miał pecha chodzić do klasy zuchowej. Polegało to nie tylko na chodzeniu w mundurkach harcerskich do szkoły. Nauczanie było zintegrowane z działalnością młodszoharcerską - zatem podział klasy na drużyny, wycieczki o profilu typowo harcerskim, totemy i cały ten sztafaż. Był to okres kiedy zaczynały dogorywać szkolne mundurki, pojawiło się masę wzorów, krojów, tkanin. Rodzice stwierdzili, że - przy całej swej niechęci do harcerstwa - klasa umundurowana wygląda lepiej niż ta pstrokacizna w innych i zaniechali przeniesienia syna do innej klasy.

Nowych kolegów Wojciech polubił szybko, osobliwie Piotrka i Michała, a zwłaszcza tego ostatniego. Michał był dzieckiem lekarki i nauczyciela, grubszym, masywnym chłopcem o czarnych, zawsze krótko przystrzyżonych włosach i ciemnoniebieskich, prawie granatowych oczach. Co Wojciechowi podobało się szczególnie, był spokojny, ułożony i nieźle się uczył. Brak mu może było błyskotliwości, ciętych uwag, odrobiny szaleństwa - ale mógł zawsze na niego liczyć. Już nie pamięta, kiedy pierwszy raz usiadł z nim w jednej ławce. Pamięta co innego - trwało to jedenaście lat.
Michał jako jedynak miał wszystko, czego zapragnął. Miał również coś, a w zasadzie kogoś innego, co Wojciech bardzo cenił - babcię. Wojciech po wyjeździe z Wielkopolski za dziadkami tęsknił bardzo mocno. Tym bardziej lubił odwiedzać Michała i przebywać w towarzystwie jego babci. Jedyne, do czego długo się przyzwyczajał, to do jej akcentu. Wojciech na początku siłą rzeczy miał akcent wielkopolski, co czasem było przedmiotem drwin ze strony kolegów. Inaczej też nazywał niektóre rzeczy, co było przyczyną drobnych nieporozumień.
- Michał, wejdźmy do tego sklepu, muszę kupić owijkę.
- Jaką owijkę Co będziesz owijał?
- Owijkę na zeszyt.
Dopiero w sklepie okazało się, że chodzi o plastikową okładkę. Innym razem babcia Michała poprosiła, aby z łazienki przyniósł jej spinacze.
- Ależ tam nie ma żadnych spinaczy.
- Są, pokażę ci - śmiała się babcia. Po czym przyniosła coś, co dla Wojciecha zawsze było klamerkami. Kiedy indziej Wojciech chcąc pomóc wrzucić Piotrkowi węgiel do piwnicy, długo napraszał się o szypę.
- Nie mam żadnej szypy.
- Masz. Stoi u ciebie w piwnicy.
Po czym okazało się, że chodzi o szuflę.

Babcia Michała mówiła zaś akcentem, który Wojciechowi zawsze wydawał się śmieszny.
- Michał, a dlaczegu ty tak późno ze szkoły wróciwszy?
Wojciech długo musiał się powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem. Wszystko zrozumiał dopiero kilka miesięcy później, gdy kupili telewizor. Film Sami Swoi, pokazany zimą 1973 roku, wypełnił lukę w edukacji Wojciecha na temat pochodzenia niektórych kolegów.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Czw 9:59, 27 Sty 2011, w całości zmieniany 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gość







PostWysłany: Czw 7:41, 27 Sty 2011    Temat postu:

Poziom chamstwa jaki zaprezentował pisarek osiągnął najwyższy dopuszczalny poziom.
Przez to, że razem uważacie siebie za nie wiadomo kogo na tym forum, ja osobiście nie zamierzam czytać więcej tego typu opowiadań, jeśli o dziwo krytyka tego dzieła tworzy ABSMAK dla pisarka jak choćby. Wynika z tego fakt, że on może krytykować wszystko co nazywa grafomańskim, a jeśli ktoś odważy się powiedzieć złe słowo, o tekście, którym się zachwyca to poziom EGZALTACJI jego odczuć jest ogromny w stosunku do innych. Jeżeli tam Wam przeszkadza styl i forma większości opowiadań tutaj to załóżcie własne forum, gdzie nikt nie śmie Was obrażać czy zmuszać do pisania "chały", jak śmiecie nazywać wiele opowiadań.
Poza tym pisarku, Twoje komentarze dotyczące mojej osoby są obraźliwe, bo sarkazm jaki w nich używasz przechodzi nawet moje wyobrażenie.
Powrót do góry
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Czw 8:33, 27 Sty 2011    Temat postu:

Nie zamierzam komentować tej wypowiedzi...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
pisarek666
Moderator



Dołączył: 31 Sty 2010
Posty: 659
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Skąd: Kraków

PostWysłany: Czw 9:10, 27 Sty 2011    Temat postu:

pitagoras23 napisał:
Poziom chamstwa jaki zaprezentował pisarek osiągnął najwyższy dopuszczalny poziom.
Przez to, że razem uważacie siebie za nie wiadomo kogo na tym forum, ja osobiście nie zamierzam czytać więcej tego typu opowiadań, jeśli o dziwo krytyka tego dzieła tworzy ABSMAK dla pisarka jak choćby. Wynika z tego fakt, że on może krytykować wszystko co nazywa grafomańskim, a jeśli ktoś odważy się powiedzieć złe słowo, o tekście, którym się zachwyca to poziom EGZALTACJI jego odczuć jest ogromny w stosunku do innych. Jeżeli tam Wam przeszkadza styl i forma większości opowiadań tutaj to załóżcie własne forum, gdzie nikt nie śmie Was obrażać czy zmuszać do pisania "chały", jak śmiecie nazywać wiele opowiadań.
Poza tym pisarku, Twoje komentarze dotyczące mojej osoby są obraźliwe, bo sarkazm jaki w nich używasz przechodzi nawet moje wyobrażenie.


Pitagorasie masz mylne wrażenia i wybitnie mnie nie doceniasz (egzaltacja własnym ego). Nie znalazłem Twoich pochlebnych komentarzy pod opowiadaniami „Mój sąsiad ze wsi”, „Toaleta w klubie Lemoniada”, „Po meczu”. Zmieniłem swoje zdanie odnośnie opowiadania „Zaczęło się we Włoszech” co dałem wyraz w ostatnim komentarzu pod tym opowiadaniem. W przypadku opowiadania „Mój Mateusz” miałem rację, opowiadanie zaczęło być zjadliwe bo autorowi ktoś zaczął pomagać, początkowo przed poprawkami było nie do czytania. Jedne opowiadania są dobre, inne złe. Mi akurat podobają się te bardziej dojrzałe i z zawartą pewną ideą. Twoje zdanie dotyczące opowiadań Homowego, to też Twoja sprawa, mi one się podobają, a moje komentarze raczej nie uwzględniały Twojej polemiki z autorem. Zamanifestowałeś już nie raz swoją próbę obrony niektórych opowiadań, które mi się nie podobały. Zamiast pisać argumenty przemawiające za opowiadaniami, skoncentrowałeś się na krytycznym komentarzu, a to duży błąd, jednym z takich argumentów mógł być fakt, że adresowane jest do szerszego kręgu niewymagających czytelników. Piszę komentarze, które są wynikiem mojej oceny opowiadań, czasami tylko zastanawiam się dlaczego sporo ludzi zachwyca się opowiadaniami, które dla mnie są gniotami. Zupełnie nie rozumiem Twojego postępowania, dlaczego to odbierasz tak bardzo osobiście? Przecież na forum jest miejsce dla dobrych i gorszych opowiadań, dla pozytywnych i negatywnych komentarzy. Mnie nie nawrócisz na pozytywne komentowanie chały, natomiast zawsze jestem otwarty na racjonalne argumenty, na argumenty dotyczące opowiadania, a nie na pyskówkę na temat mojego komentarza. Czy to jest tak trudno zrozumieć? A na koniec, bo przecież coś napisałem o sobie w pierwszym zdaniu, znasz może bajki o Kubusiu Puchatku, o misiu o małym rozumku? Jeżeli tak, to nie pisz komentarzy w stylu jak wyżej bo zacznę Cię identyfikować z Kubusiem Puchatkiem. Pisząc komentarz postaraj się być bardziej obiektywny, odnosić się do opowiadania, a nie do osoby komentującego, nawet jeśli komentarz jest negatywny i z nim się nie zgadzasz. A co do Twoich wyobrażeń, poziomów i granic, to mnie życie nauczyło, że takie granice to rzecz bardzo względna i płynna, a wyobrażenia zależą tylko i wyłącznie od osoby. Zbytnio egzaltujesz się własną osobą i mylnie oceniasz, że ja także. Mnie w żaden sposób Pitagorasie nie obchodzisz i co może będzie dla Ciebie zaskoczeniem, czasem tylko pozwalam sobie na polemikę z Twoimi opiniami tak raczej dla zabawy, bo widzę, że masz pewien potencjał, tylko obracasz go w niewłaściwym kierunku. Jak na razie w komentarzu pokazałeś coś co ja porównuję do powiedzenia „Na złość mamie, odmroził sobie uszy”.

Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Czw 9:39, 27 Sty 2011    Temat postu:

Mądrze napisane i taki poziom dyskusji jest całkowicie do zaakceptowania. Pewnie zauważyłeś, Pitagorasie, że staram się nie oceniać tekstów zdecydowanie negatywnie (choć przypisałeś mi powiedzenie o czymś, że jest chałą). Osobiście uznaję, że każdy ma prawo czytać i komentować, każdy ma prawo nie czytać i nie komentować. Korzystam również z tego ostatniego. Pojawiło się niedawno opowiadanie przyjęte przez aklamację, które mnie nie tylko nie zachwyciło, ale zdecydowanie mi się nie spodobało - nie ten język, nie te problemy, nie to widzenie świata, choć nie powiem, napisane bardzo sprawnie. Znajdź mój choć jeden krytyczny komentarz pod nim - choć najpierw domyśl się, co to jest Smile Po prostu uznaję prawo każdego do pisania jak chce i o czym chce i nie pod wszystkim muszę zostawiać swoje trzy grosze. Świat jest nie tylko mój i wiem to od zawsze. Natomiast jeśli coś jest poniżej pewnego podstawowego poziomu, trudno w takich czy innych słowach nie zaprotestować. Niedawno ukazało się opowiadanie opisujące w niewyszukanych słowach pospolitą rżniąchę. Z ciekawości wszedłem na nick, zobaczyłem, że autor wcześniej popełnił kilka innych tekstów i natychmiast je przeczytałem. I wiesz co? Nie ta rżniącha jest najgorsza - a fakt, że autor przez kilka lat nie poczynił żadnych postępów, mimo, że komentarze pod tymi tekstami były jeszcze bardziej miażdżące niż ostatnio i żadnego z nich nie popełnił pisarek Smile To oznacza zaś, że coś może być obiektywnie złe.
Mnie naprawdę nie interesuje, co będziesz czytał a czego nie. Piszę coś i liczę się z tym, że może to zostać skrytykowane. Tak samo, jak z jedną krytyką mogę się zgodzić, z inną nie. A najlepsza krytyka jest taka, z której wynika nie tylko jak nie pisać, ale - i to zwłaszcza - jak pisać. W tym ujęciu lubię czytać pisarka, bo poza pewną dozą jadu (prawo krytyka) zawiera prawie zawsze wskazówki co zrobić, by tekst był akceptowalny. Dlatego będę uważał, że jego miejsce jest właśnie na tym forum. Mimo, że moje opowiadania nie są jakoś szczególnie popularne, dla mnie również tu jest miejsce - cokolwiek byś myślał. Czy to naprawdę źle, że czytelnik przeczyta od czasu do czasu coś innego?
Na gejowskich forach siłą rzeczy dominować będą gejowskie tematy z seksem na czele. Ten, kto tu wchodzi, jest ostrzegany specjalnym bannerem. Problem w tym, żeby również o seksie pisać w odpowiedni, przyjemny dla odbiorcy sposób. Kto tego nie robi, musi się liczyć z ostracyzmem. Pozdrawiam.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Czw 11:21, 27 Sty 2011    Temat postu:

Nie tylko koledzy byli dla niego ważni. Ewa... Chodziła z nim do jednej klasy. Była wzorową uczennicą, a prawie całą klasę pasjonował wyścig, kto będzie lepszy: Wojtek czy Ewa. Szli łeb w łeb, na piątkę Wojciecha Ewa natychmiast odpowiadała tym samym stopniem, gdy Ewa była pochwalona przez nauczycieli, Wojciech długo przeżywał porażkę i zastanawiał się, co zrobić, by znów on był tym najlepszym. O ile Ewa była lepsza z przyrody i rysunków, Wojciech dominował w matematyce. Dodatkowo był dopingowany przez rodziców.
- Mamo, dostałem czwórkę.
- Dlaczego tylko czwórkę? Następnym razem ma być pięć.
Wydawało się, że rodzice innych stopni nie akceptowali, po każdym gorszym w domu była zwarzona atmosfera, a bywało, że i dość dotkliwa kara.
Wojciech karami przejmował się średnio. Zakaz oglądania telewizji nie robił na nim jakiegoś szczególnego wrażenia, bo za telewizją raczej nie przepadał. Czwartkowy Ekran z bratkiem, program przeznaczony dla ambitniejszych dzieci, oglądać i tak musiał, bo miał to zadane w szkole, ku swej ogromnej radości, i był za to nauczycielom głęboko wdzięczny. Zakaz wyjścia na podwórko nie wchodził w grę, bo rodzice świadomi, że dzieciak ma za mało ruchu, często go wypychali, by pograł w piłkę lub pojeździł na wrotkach. Jedyne, co naprawdę go bolało to zakaz wyjścia do biblioteki po cokolwiek innego niż lektury. Kilka razy usiłował obejść ten zakaz, jednak bezskutecznie.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że "Walizka z milionami" Edigeya to twoja lektura - powiedziała w osłupieniu matka, lustrując dopiero co przyniesione przez syna książki - Ania z Zielonego Wzgórza to też nie lektura...
I książki lądowały w biurku zamykanym na klucz, którego lokalizację Wojciech co prawda znał, ale nie ważył się nigdy otworzyć biurka bez zgody rodziców. Do czasu oczywiście.
Jednak głównym powodem jego zainteresowania nauką byli nie rodzice a Ewa właśnie. Nie dlatego, że chciał ją zniszczyć czy pogrążyć. To nie wchodziło w grę. Wojciech ją bardzo lubił, lubił przebywać w jej towarzystwie. Ośmioletnie dzieciaki szybko zwąchały o co chodzi i nazywały ich "narzeczonym i narzeczoną". Wojciech zawsze czerwienił się przy tych okazjach, choć musiał przyznać, że trochę prawdy w tym było. Zastanawiał się nawet, czy nie jest zakochany. Kiedyś, podczas lekcji wuefu, stali w parach a Ewa przed nim. Korzystając z chwili rozprzężenia pocałował ją delikatnie w szyję. Chyba tego nie zauważyła albo potraktowała jako czysty przypadek.
Wojciech miał duszę marzyciela i to od zawsze. Mimo, że trzeźwo stąpał po ziemi i przez nauczycieli i kolegów ceniony był za trzeźwość oceny i zdrowy rozsądek, to co odbywało się w jego głowie stało w rażącej sprzeczności z tym, co prezentował na co dzień. Wyobrażał sobie świat idealny, w którym ma kochającą żonę, Ewę oczywiście, masę dzieci, którymi byli odpowiednio podrasowani koledzy z klasy... Ale do tych marzeń nie przyznałby się za żadne skarby świata. Stanowiły tę część jego świata, do której nikt nie miał wstępu i w tym względzie nie przewidywał żadnych wyjątków. A potrafił marzyć i wyobrażać sobie różne rzeczy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Podczas mszy w kościele - bo mimo iż do Boga odnosił się z szacunkiem, uważał, że msze są nudne. Stojąc na bramce na wuefie - bo z racji tego, że był fajtłapą, zwykle był stawiany na bramce lub obronie. A zwłaszcza po kolejnych scysjach z ojcem, któremu zawsze wszystkiego było mało, który uparł się doprowadzić syna do ideału i sądził, że może tego dokonać tylko metodą żelaznej ręki.

Piłka nożna wkrótce stała się ważnym elementem nie tylko życia państwowego, kulturalnego, ale i towarzyskiego na różnych szczeblach. Był bowiem rok 1974. Tamtego dnia Wojciech siedział przed telewizorem i oglądał film, który pamięta do dziś, o aptekarzu, który wydał mylny lek. Już od dzieciaka uwielbiał sensację i kryminały więc film spodobał mu się bardzo. Ale oto film się skończył i spiker, bodajże Jan Suzin, zapowiedział mecz Polska - Argentyna. Wojciech o piłce nie wiedział nic poza tym że są dwie bramki i że to nie wszystko jedno, do której wpadnie piłka. Kiedyś kopnął nie do tej co trzeba i przyrzekł sobie, że nie zrobi tego już nigdy. Za bardzo bolało. Teraz zasady futbolu poznawał naprędce, na tyle szybko, że docenił znaczenie pierwszej a następnie drugiej bramki. Kiedy w drugiej połowie Babington strzelił na 2:3, Wojciech przeżył najbardziej nerwowe pół godziny w swym dotychczasowym życiu.
Mistrzostwa świata pochłonęły go bez reszty. A zwłaszcza rozgrywany w dramatycznych okolicznościach mecz Polska - RFN. Po tym meczu długo nie mógł dojść do siebie.
- Wojtek, to tylko sport - uspokajał go ojciec. - Wygrali lepsi.
- jacy tam lepsi tata, Tomaszewski obronił karnego a Niemcy strzelili bramkę ze spalonego. A Gadocha strzelił w poprzeczkę.
- Wojtek, jest takie powiedzenie, że wynik idzie w świat. Wygrywa ten, kto jest skuteczniejszy. Za kilka lat nikt nie będzie pamiętał o deszczu, o tym, że mecz w zasadzie nie powinien się odbyć, o tym, że Polacy mogli się bardziej podobać. Liczby są najważniejsze. A te są jednoznaczne. 1:0.
Był matematykiem, więc wiedział o czym mówi. Co nie przeszkodziło Wojciechowi przeżyć pierwszą bezsenną noc w życiu i prawie całą ją przepłakać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Czw 11:27, 27 Sty 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Czw 15:20, 27 Sty 2011    Temat postu:

Po mistrzostwach świata (dopiero za cztery lata miały one przyjąć potoczną nazwę mundial, której używa się aż do dziś) w pokoju Wojciecha pojawił się plakat pierwszego - i do dziś jedynego idola. Był nim Johan Cruyff, czy jak chcą reformatorzy pisowni niderlandzkiej, Cruijff. W każdym razie wtedy obowiązywała stara ortografia. Tej postaci nie trzeba przedstawiać nawet niewtajemniczonym. Cruyff był napastnikiem holenderskiego wunderteamu, niezwykle inteligentnym, przy tym świetnym technicznie. Może nie tak bramkostrzelny jak inna gwiazda Holendrów Neeskens, ale o wiele bardziej wszechstronnym, a przy tym medialnym.

Lata siedemdziesiąte to w zasadzie początek kultury idoli w Polsce. Presley i Beatlesi nie byli mile widziani przez ówczesne władze jako produkty "zgniłego Zachodu", nie do końca poparciem tychże władz cieszyła się kultura rockowa, nosząca chyba tylko w Polsce nazwę big-bitowej. Co prawda w sklepach z pamiątkami, zwłaszcza na wybrzeżu, można było kupić odznakę z Beatlesami czy Rolling Stonesami, wszystko to było zaledwie popłuczynami po tym, co działo się w tej materii na Zachodzie. Beatlesów w radio było mało, radio dryfowało raczej w stronę popu i disco - nie należy zapominać, że właśnie zaczynała się epoka ABBY a zaraz po niej Boney M. a w telewizji muzyki było jak na lekarstwo. Jeśli już to festiwale w Opolu i Sopocie.

Sukces polskich piłkarzy, stymulowany dodatkowo błyskotliwym rozwojem telewizji, spowodował początek ery gwiazd. W gazetach zaczynały pojawiać się plakaty drużyn piłkarskich, dobra w tym była zwłaszcza Panorama Śląska. Stamtąd pochodził plakat Cruyffa, który zawisł w pokoju. Rodzice, o dziwo, nie protestowali. Skąd mogli przypuszczać, że ten holenderski kopacz będzie dla ich syna początkiem życia jako mężczyzny? A był w istocie. Właśnie on załapał się na pierwsze fascynacje erotyczne Wojciecha. W jego wyobrażeniach piłkarz miał ciało Ryśka - jedynego człowieka, jakiego widział nago. Ta fantazja przyszła zupełnie niespodziewanie, nie była jeszcze powiązana z żadnymi bardziej namacalnymi objawami dojrzewania, ale już zwiastowała coś nowego.

Tej miłości do Cruyffa towarzyszyła miłość do wszystkiego co holenderskie. Natychmiast wypożyczył książkę Balickiego Amsterdamskie ABC, którą wchłonął w jeden wieczór. Podczas meczu Polska Holandia w Chorzowie, uznanego do dziś za najlepszy mecz polskiej reprezentacji w historii, rzecz jasna kibicował Holendrom i ich porażkę okupił kilkudniową chandrą. Mapę Holandii znał na pamięć do tego stopnia, że podczas swej pierwszej podróży zagranicznej, do Holandii właśnie, odbytej auto-stopem, poruszał się w miarę swobodnie i bez większych obaw.

Życie dopisało również inną puentę. Otóż Wojciechowi dane było poznać swojego byłego idola osobiście. Po meczu Lech Poznań - FC Barcelona, pamiętnym ze względu na niesamowitą serię karnych, przeprowadził z nim wywiad dla jednej z centralnych gazet. Patrząc na tego człowieka nie mógł zrozumieć, jak ktoś taki mógł być jego idolem...

3. Młody ogier

Ze wszystkich miejsc we Wrocławiu najbardziej lubił dworzec główny. Wcale nie z uwagi na jego niepowtarzalną architekturę, którą docenił dużo później. Na razie wrocławski dworzec był dla niego zbyt brudny, plątało się po nim zbyt wielu podejrzanych indywiduów. No i niezbyt przyjemnie pachniał. Był za to prawie zawsze punktem początkowym czegoś zupełnie nowego, zapowiadał nowy świat, nowe przeżycia, nowe przygody. Za ten dreszcz emocji, pojawiający się przy każdej nowej podróży, wybaczał dworcowi nawet jego nie najlepszy stan. Szczególnie nie lubił tylnych przejść podziemnych, tych od strony Dyrekcyjnej. Jego ściany jeszcze przed wojną wyłożone były białymi kafelkami, które z czasem straciły swą biel i prawie zawsze pokryte były jakąś cieczą. Przejście tunelem od Dyrekcyjnej zawsze traktował jako ostateczność, miał wrażenie, że znajduje się w jakichś kazamatach i za chwilę wyskoczy na niego ktoś z nożem. Jego wrażenie było o tyle usprawiedliwione, że niesamowitość tego miejsca wykorzystał reżyser Stawki większej niż życie, każąc kapitanowi Klossowi przemierzać ten tunel w momencie dużego napięcia...

Był chłodny listopadowy poranek, kiedy w hallu dworca, przy automatach, zbierała się grupa dzieciaków objuczonych plecakami. Wojciech pojawił się jako jeden z pierwszych, bo każdy wyjazd traktował niezwykle poważnie. Poważnie zainteresowany był geografią, nie tylko Holandii, i na tej wycieczce miał pełnić funkcję mapowego, co potraktował za szczególne wyróżnienie.

Karkonosze przywitały ich śniegiem i chlapą. Wojciech co prawda widywał już góry, te jednak przytłaczały go ogromem i wysokością. Dotychczas nie widział nigdy czegoś równie majestatycznego, emanującego groźnym pięknem. Mógł jedynie żałować, że wycieczka w górne partie odbędzie się dopiero następnego dnia. Cały dzień spędził sobie na wyobrażaniu sobie, jak to będzie, do tego stopnia, że nie zainteresował go nawet zamek Chojnik, na który szczególnie się cieszył jeszcze poprzedniego dnia. Jedyna zaleta, jaką w nim dostrzegł, to olbrzymia panorama całych Karkonoszy, od Szrenicy po Przełęcz Okraj. Z mapą w ręce usiłował rozszyfrować poszczególne szczyty, gdy przeszkodził mu w tym głos:
- Wojtek, ty jeszcze tutaj? Cała klasa cię szuka. Podobno nie wiemy nawet, gdzie będziemy mieszkać...

Była to o tyle prawda, że zakwaterowano ich w kwaterach prywatnych, po kilka osób w jednej. Jemu dostał się dom bez nauczyciela, a na dodatek niezbyt ogrzewany. Już po dziesiątej było w nim tak zimno, że postanowili, iż będą spali po dwóch w jednym łóżku, zanim zamarzną na kość. Wojciech zaczął protestować - w życiu z nikim nie spał w jednym łóżku i tym razem też nie zamierzał. Mimo że jemu przypadł Michał, kolega, którego zawsze bardzo lubił. Ale co innego siedzieć w jednej ławce a co innego spać w jednym łóżku. Mimo, że Michał spał spokojnie, nie chrapał, nie mógł znieść ciepła drugiego ciała, oddechu owiewającego jego szyję, a kiedy śpiący Michał w poszukiwaniu ciepła rozpaczliwym gestem przytulił się do Wojciecha, miał ochotę wstać, ubrać się i wyjść. Odruchowo odsunął się od ciepłego brzucha kolegi i nareszcie zasnął.

Nawet nie przypuszczał, jak w tym momencie los sobie z niego okrutnie drwi...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Czw 22:12, 27 Sty 2011, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Pią 0:36, 28 Sty 2011    Temat postu:

Wychodząc z domu tak naprawdę nie wiemy, co się stanie, czy i w jakim stanie wrócimy. Wszystko jest pochodną przytomności umysłu, szczęścia, odpowiedniej konfiguracji. Nie bez racji Anglicy mawiają "wrong time, wrong place", choć brzmi to jak zwalenie odpowiedzialności na okoliczności i pominięcie udziału bezpośrednio zainteresowanego. Najczęściej negatywnego. Po raz pierwszy w złym miejscu i złym czasie Wojciech znalazł się pewnego popołudnia na Placu Solnym. Przechodził przez ulicę i, zaczytany w kupionym przed chwilą Wieczorze Wrocławia, nie zauważył nadjeżdżającego samochodu. Było to jeszcze w czasach, kiedy przez na placu istniał ruch kołowy. Ni stąd ni zowąd poczuł lekkie podcięcie na wysokości kolan i upadł twarzą do przodu na bruk. Uderzenie nie było mocne, toteż podniósł się szybko. Kierowca wyskoczył z auta przerażony, ale zobaczywszy, że chłopiec wstaje i wygląda całkiem do rzeczy, odpuścił sobie pogotowie, milicję i porządne załatwienie sprawy. Wojciechowi również nie zależało, by o tym dowiedzieli się rodzice, toteż skończyło się na połajance ze strony kierowcy.

Drugi raz nie był już taki ulgowy. Wojciech nie przepadał za zabawą na podwórku. Szczerze nie lubił tego towarzystwa ze wzajemnością. Jako, że do szkoły chodził poza rejonem, spotykał ich tylko przed blokiem lub na osiedlowym placu zabaw, na którym zresztą nie bywał zbyt często. Czasem jednak rodzice wypędzali go na godzinę, tak po prostu, dla higieny psychicznej. Jako że z roweru, otrzymanego na pierwszą komunię, powoli wyrastał, musiał chcąc nie chcąc zawszeć bliższą znajomość z miejscowym motłochem, jak ich w myśli nazywał. Nie znajdował z nimi wspólnych tematów. Oni chodzili do innej szkoły, grali lepiej w piłkę, raczej nie czytali książek. Czasem jednak bawili się wspólnie. Tamtego dnia bawili się w szczura. Zabawa polegała na przeskakiwaniu przez skakankę, kręconą naokoło przez stojącego w środku chłopca. Stojący wokoło niego pozostali uczestnicy musieli w odpowiednim momencie przeskoczyć, przegrywający odpadał. Chłopiec nazywał się Mariusz, był drugoroczny, i za Wojciechem co najmniej nie przepadał. Kiedy na polu walki został tylko Wojciech, Mariusz podkręcił skakankę tak, że jej rączka przejechała chłopcu po twarzy. Po chwili Wojciech poczuł smak krwi. Coś chrupnęło mu między zębami...

Po przyjściu do domu okazało się, że Wojciech ma złamane dwa górne siekacze. Matka, po pierwszym szoku, zapakowała syna w taksówkę i pojechali na Traugutta, na pogotowie stomatologiczne.
- I co ja tu zrobię - załamał ręce dentysta. - W ogóle nie rozumiem, po co pani tu przyjechała. Ani się tego przykleić nie da, ani zagipsować. Skieruję dziecko do leczenia protetycznego, założą mu koronki.

Rozpoczął się długi okres gabinetów dentystycznych w różnych częściach miasta, borowania, szlifowania, bólu i cierpień. W latach siedemdziesiątych rzadko co robiono pod znieczuleniem. Zęby wyrywano przy użyciu chlorku etylu, tego samego środka w aerozolu, którym znieczulano drobne kontuzje piłkarzom na meczach. Większość operacji przeprowadzano na żywca, niezupełnie przejmując się wrzaskami i płaczem co młodszych i wrażliwszych pacjentów. Czekając na swoją kolej Wojciech niejedno słyszał. Kiedyś, na krótko przed jego kolejką, z gabinetu wyszedł zmarnowany chłopiec w jego wieku, z czerwoną twarzą i łzami w oczach. Wojciech tak się przeraził, że miał ochotę wiać z tamtego miejsca natychmiast, niezależnie od tego co powiedzą w domu. Zdrowy rozsądek zwyciężył w ostatniej chwili i - mówiąc językiem sędziów bokserskich - niejednogłośnie na punkty. Wiedział, że za chwilę czeka go to samo. Gabinet, w którym go leczono, miał niskoobrotową maszynę do borowania starego typu, niemiłosiernie szarpiącą i drażniącą wszystkie nerwy. Dopiero ostatnie borowanie odbyło się przy pomocy nowej słowackiej Chirany, cudownej maszyny szybkoobrotowej, zaopatrzonej dodatkowo w chłodzący strumień powietrza.

Te męki spowodowały, że do końca swego pobytu we Wrocławiu Wojciech omijał okolice Składowej, na której znajdowała się przychodnia, szerokim łukiem. Traf chciał, że na tej samej Składowej znajdowało się bardzo dobre III Liceum Ogólnokształcące, o profilu matematycznym, które bardzo by mu odpowiadało. Niestety, okolice szkoły były dla niego nie do zaakceptowania.

Mariuszowi oczywiście włos z głowy nie spadł. Matka Wojciecha, która - łamiąc swoje dotychczasowe zasady, a jedną z nich było przyjęcie a priori, że jej syn zawsze ponosi jakąś część winy za to, co się stało - poszła poinformować matkę Mariusza, co zrobił jej syn, usłyszała tylko, że Mariusz już nigdy nie dostanie skakanki do zabawy. Z kronikarskiego obowiązku należy dodać, że Mariusz zginął kilkanaście lat później podczas porachunku polskich gangów na jednej z zachodnioniemieckich autostrad. Plotka głosiła, że jego samochód został celowo zepchnięty z drogi prze dużej szybkości przez inny. Wojciech nigdy nie dowiedział się, jaka była prawda.

Jakoś w okolicach tego wypadku wśród kolegów Wojciecha wybuchła gorączka akwarystyczna. Nie była to pierwsze szaleństwo w jego otoczeniu. Najpierw były nalepki. Polegało to na pisaniu do zachodnich firm z prośbą o gadżety reklamowe. Wojciech usiłował się w to wkręcić, jednak już na samym początku usłyszał zdecydowane "nie" ze strony rodziców.
- Wojtek, to zwykłe żebractwo jest. Gdzie twój honor? - apelował do jego zdrowego rozsądku ojciec. Wojciech nie ukrywał rozczarowania, choć w duchu musiał się zgodzić z rodzicami. Gdy w klasie odbywało się chwalenie kolejnymi trofeami, po prostu to lekceważył, choć w głębi bolało go to, że nie jest "modny" i "na czasie".

Kolejnym szaleństwem była filatelistyka. Dotychczasowe jego kontakty z tą dziedziną kolekcjonerstwa ograniczyły się do kupienia trójwymiarowego znaczka, kuszącego na wystawie sklepu filatelistycznego na Świerczewskiego. Jednak to było dawno. Teraz liczyło się, kto będzie miał znaczków więcej i kto oryginalniejsze. Rodzice swój udział w tym biznesie ograniczyli do zakupu kilku klaserów. Znaczki kupowało się albo w sklepie filatelistycznym albo - o wiele taniej - w kiosku Ruchu, gdzie sprzedawano drobnicę po pięćdziesiąt lub sto w paczce. Nie były to całe serie, ale stanowiły dobry zalążek niejednej ciekawej kolekcji. Ze znaczków Wojciech dowiadywał się bardzo wiele, poznawał zabytki, rośliny, zwierzęta. Szczególnie lubił te ze sportowcami i inne okolicznościowe. Po kilku tygodniach tej zabawy mógł napisać nazwy większości państw w oryginale - i ta umiejętność w życiu przydawała mu się wielokrotnie. Jednak i na znaczki przyszedł kres po kilku miesiącach, jak zwykle pozostali nieliczni.

Akwarystyka była trzecim szaleństwem w tym ciągu, i to takim, które z różnych powodów wywarło największy wpływ na życie Wojciecha. Zaczęło się od przywleczenia do domu kilku gupików, otrzymanych od Arka. Idąc do domu z tą niespodzianką, Wojciech gorączkowo zastanawiał się, co na to powiedzą rodzice. Liczył się z tym, że za chwilę każą mu te ryby odnieść tam, skąd je wziął. Zwłaszcza, że do znudzenia powtarzali: nie bierz nic od obcych. Ale nie, rodzice wykazali życzliwe zainteresowanie. Wkrótce w domu pojawiło się nowe akwarium, później kolejne. Rybki znalazły miejsce w pokoju ojca, pomieszczeniu, które zawsze cierpiało na zbytnią suchość. Spało się tam fatalnie, toteż pokój, poza biblioteczką, nie miał innego przeznaczenia.

Posiadanie rybek wymagało również zakup pokarmu, suszonych rozwielitek czy żywego, rozwielitek bądź rureczników. Zdobycie pokarmu, zwłaszcza żywego, nie było taką prostą sprawą - podówczas w całym Wrocławiu były tylko trzy sklepy zoologiczne, w tym tylko jeden stosunkowo blisko domu, na Pułaskiego. Pozostałe znajdowały się z drugiej strony centrum, jeden na Poniatowskiego, drugi kawałek dalej, na Drobnera. Dla Wojciecha rozpoczął się okres wypadów po pokarm, wypadów, podczas których zdarzyło się wiele rzeczy. Głównie złych.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Sob 10:19, 29 Sty 2011, w całości zmieniany 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Pią 10:59, 28 Sty 2011    Temat postu:

Po kilku miesiącach wielkie, ponad stulitrowe akwarium znajdowało się wręcz w stanie wstrząsającym. Wojciech i rodzice, uzbrojeni w fachową wiedzę z poradników starali się stworzyć rybom najlepsze warunki, jakie tylko było możliwe. W pasję akwarystyczną wpadli wszyscy, ojciec, matka i Wojciech, chwilowo nawet udzielała się nawet Andrzejowi, młodszemu bratu, który generalnie ryby traktował wyniośle i z lekceważeniem. Takie słowa jak rozwielitki, gonopodia, pleśniawka, utlenienie wody weszły do ich codziennego słownictwa.
Kiedyś przypadkiem Wojciech zauważył, że jedna z molinezji stała się nieco grubsza niż inne. Pleśniawkę już przerabiał, chorobę ryby okupił kilkudniową żałobą, więc wystraszył się całkiem serio.
- Nie, Wojtek, ona nie jest chora. Będziemy mieli małe rybki. Przeniesiemy ją do słoika, bo później tych małych nie połapiemy.
Istotnie, młode rybki w ilości czterdziestu dziewięciu sztuk, pojawiły się już po kilku dniach. Jako że wchodził właśnie nowy podział administracyjny, Wojtek żartował, że będzie po jednej na każde województwo. A to był dopiero początek wielkiej rybiej rui. Gupiki, mieczyki, molinezje i inne żyworodne mnożyły się jak króliki, były ich nie dziesiątki a setki. Część odbierał od nich sklep zoologiczny. Reszta za radą kolegów sprzedawana była na coniedzielnym bazarze na Krakowskiej.

Bazar na Krakowskiej był miejscem obleganym co niedzielę przez wrocławian. Nie był, jak na przykład poznańska Sielanka, tylko dla miłośników zwierząt, choć stanowili oni jego pokaźną część. Jednak zasadniczo odbywał się tu handel starzyzną, rzeczami używanymi, a stopniowo dochodziły towary całkiem nowe, niedostępne w sklepach - wielkimi krokami zbliżał się kryzys. Wojciech uwielbiał oglądać towar, a interesowały go zwłaszcza stare książki na straganach bukinistycznych. Na większość z nich nie było go stać, kilka ciekawych i trudno dostępnych rzeczy kupił za pieniądze zarobione na rybach. Nie otrzymywał od rodziców kieszonkowego, ale była umowa z rodzicami, że połowę pieniędzy za ryby może sobie zatrzymać. Kupował zwłaszcza mapy, przewodniki i książki o podróżach.

I właśnie na bazarze na Krakowskiej zaczął się ten etap w życiu Wojciecha. Kiedyś, przypilony potrzebą, udał się do toalety na tyłach bazaru. Mimo tłoku na targowisku miejsce było prawie całkowicie puste, tylko przy pisuarze obok stał starszy, grubszy mężczyzna. Wojciech popatrzył na niego a później na to co trzymał w ręce. Intymnych miejsc nie widywał dotąd zbyt często, jedyne jego doświadczenia to Rysiek widziany przypadkiem na golasa pod prysznicem i przypadkowo widziani koledzy w toalecie czy przy przebieraniu się na wuefie czy wycieczkach. To jednak co tam zobaczył, zupełnie odbiegało od tego co już znał i widział. Wpatrywał się jak zahipnotyzowany.
- Co się tak gapisz - zapytał mężczyzna. W jego tonie nie było nic z wrogości, bardziej zaciekawienie i rozbawienie. - Fiuta nie widziałeś?
Wojciech chciał odpowiedzieć, że faktycznie nie widział, ale coś go powstrzymywało. najchętniej zadałby facetowi kilka pytań, ale wiedział, że nie można. O takich rzeczach wówczas się nie rozmawiało. Temat dojrzewania nie pojawiał się jeszcze w rozmowach z kolegami, rodziców by się wstydził. na razie więc kontemplował to niesłychane znalezisko.
- Też ci taki urośnie, nie martw się - roześmiał się mężczyzna i wyszedł z toalety.
Nad takimi rzeczami nie przechodzi się szybko do porządku dziennego. Wojciech, który czuł się w tym momencie, jakby mu zabrali zabawkę, przypomniał sobie, że gdzieś widział taki widok? Ale gdzie? no pewnie, w jego własnym podręczniku do historii, gdzie zamieszczono fotografię dzieł Fidiasza. Gdy przyszedł do domu, natychmiast odgrzebał stary podręcznik - był już w szóstej klasie i stare książki matka wrzuciła na pawlacz. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w rzeźby greckiego klasyka, dokładnie śledził każdy szczegół okolicy łonowej. Po chwili z ukrytą pod swetrem książką udał się do łazienki.
- Ale chyba nie idziesz czytać? - zainteresowała się matka.
Czytanie w toalecie było w domu Wojciecha tępione z całą surowością. On jednak nauczył się omijać zakaz, chowając książkę pod sweter i jej dolną część wsuwając w spodnie. O ile z gazetami i czasopismami szło całkiem gładko - wpadał tylko wtedy, kiedy zbytnio szeleściły - przemycenie książki było niebezpieczne i zawsze istniało ryzyko wpadki. Tym razem wszystko odbyło się gładko. Wojciech kilkoma ruchami uwolnił się od spodni i majtek i porównywał z greckimi bogami.
Tych kilka włosków u nasady członka dopatrzył się już wcześniej i pomny pamiętnego widoku spod prysznica, wiedział, że one tam muszą być choć nie do końca wiedział dlaczego tam są i o czym świadczą. Rzucał gorączkowe spojrzenia to na obraz, to na członka, który na tę okoliczność napęczniał i stwardniał. W tym momencie odkrył, że duszenie samego końca przynosi mu ogromną przyjemność. Przestał się kontrolować. Jego ruchy stawały się coraz szybsze, coraz bardziej kanciaste i drapieżne. Nie wiedział dokąd dąży, co będzie za chwilę. Czuł, że zbliża się ta ostatnia, decydująca fala. W tym momencie rozległo się pukanie do łazienki.
- Wojtek, wiem, że tam czytasz Wyjdź natychmiast.
Ciekawe, co matka by powiedziała, gdyby znała znaczenie i wagę tego momentu...

Dopiero później, w łóżku, zastanawiał się, co to było. Postanowił powtórzyć całą rzecz, ale bezskutecznie, przerzucił się więc na rozważania nieco bardziej teoretyczne. Coś mu świtało w głowie, że to ma jakiś związek z rodzeniem dzieci. Nie do końca wiedział, na czym to ma polegać, choć intuicyjnie wiedział, że ta śmieszna część ciała musi brać jakiś udział w procesie prokreacji. Wypływało to na razie z elementarnej logiki - mężczyźni to mają a kobiety nie. Również z tego, że mężczyznom urasta do rozmiarów, które było mu dane dziś podziwiać. Choć pewnie nie wszyscy takie mają... Zaczął przywoływać znane sobie obrazy męskich genitaliów. Rysiek miał krótszego. Sąsiad ma ogromną bulę w tym miejscu, tak widoczną, że musi ją zauważyć każdy, niezależnie od tego czy jest zainteresowany czy nie. Jego ojciec w tym miejscu jest dla odmiany płaski jak deska.
Rysiek... W tym momencie wyobraził sobie, że chłopak leży tuż koło niego. Ze przytula się do niego, obejmuje. Przypomniał sobie jak mimochodem dotknął go w to właśnie miejsce. Czuł każdy szczegół, twardość, ciepło. Powoli wracały doznania tak brutalnie przerwane przez matkę w łazience. Po raz pierwszy zgrzeszył w myślach - ten termin znał z lektury katechizmu, choć nie wiedział, że właśnie się tego dopuszcza...

Stosowną wiedzę teoretyczną uzyskał jakiś czas później - i znów z pomocą pośpieszyły ryby. Tego ponurego, listopadowego dnia wycieczka do miasta po pokarm była udręką. Na Pułaskiego nie było, w mieście musiał być jakiś wypadek, bo następna zerówka przyjechała niemożliwie załadowana i na dodatek po pół godzinie. Gdy dotarł do sklepu na Drobnera, był już mocno zmęczony i zziębnięty. Zwrócił uwagę, że tramwaje dalej nie jeżdżą i postanowił przeczekać ten moment i ogrzać się nieco w księgarni przy Jedności Narodowej. Tam wpadła mu w ręce Książka dla chłopców Andrzeja Jaczewskiego. Pobieżny rzut okiem - i już wiedział, że tam znajdzie odpowiedź na wiele nurtujących go pytań. Z coraz większym zaciekawieniem wgryzał się w tekst. Książka była napisana przystępnie i ciekawie, a w zasadzie każde zdanie przynosiło mu odpowiedź na któreś z pytań, którego wcześniej nie miał odwagi nikomu zadać. W pewnej chwili popatrzył na zegarek. Siedział już prawie godzinę... Kupno książki nie wchodziło w grę, mimo iż miał wymagane dwadzieścia pięć złotych. Co by się tak stało, gdyby tę książkę dorwali rodzice... Skończył ją czytać w kolejnych eskapadach do księgarni, utrzymywanych w głębokiej tajemnicy przed rodzicami.

Po czym, po kilku tygodniach znalazł książkę w domu, pod choinką, w charakterze prezentu...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Pią 17:23, 28 Sty 2011    Temat postu:

Ciąg dalszy - może za chwilę, może za jakiś czas - ale na pewno nastąpi...

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Sob 2:36, 29 Sty 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Sob 2:35, 29 Sty 2011    Temat postu:

Dla normalnego człowieka tramwaj jest środkiem lokomocji - i tylko tym. Poczekać, wsiąść, pojechać, wysiąść. Dla Wojciecha tramwaj był czymś o wiele więcej. Sposobem na życie. Elementem jego świata. Prawie dodatkowym pokojem, w którym nie było rodziców, obowiązków, przymusu sprzątania. Miał tylko jedną wadę - kiedyś trzeba było go opuścić i wrócić do rzeczywistości. Gdy miał wszystkiego dość, gdy ojciec kolejny raz dał mu popalić, gdy wszystko szło nie tak, jak powinno, wsiadał do pierwszego lepszego tramwaju i jechał na pętlę. Znał je wszystkie. Oddaloną kilkanaście kilometrów od centrum miasta pętlę na Lesnicy, gdzie czuł się prawie jak w innym mieście. Przytuloną do Parku Południowego spokojną pętlę siódemki na Krzykach. Położoną u stóp wzgórza pętlę czwórki i szesnastki na Oporowie. Schowaną wśród szarych piętrowych domów pętlę na Księżu Małym. Najbardziej jego zdaniem wielkomiejską pętlę siódemki na Karłowicach. Każde z tych miejsc było zarówno końcem jak i początkiem. To go właśnie fascynowało najbardziej - że w tym miejscu coś się zaczyna i coś się kończy. Mając trzynaście lat wrocławskie tramwaje nie miały dla niego żadnych tajemnic. Znał każdą linię i każdy przystanek. Były takie, które lubił i takie, których nie cierpiał.
Rodzice nie mieli samochodu. W tamtych latach nie były tak popularne jak teraz - maluchy dopiero stawały się powoli rzeczywistością polskich ulic, powoli wypierając warszawy i syreny. Szczytem luksusu był fiat 125, polonezami jeździła wyłącznie elita, o ile w socjalistycznej rzeczywistości coś takiego istniało. Siłą rzeczy tramwaj był podstawowym środkiem komunikacji i Wojciech nigdy go nie zdradził - tam gdzie się dało dojechać tramwajem, autobusy dla niego nie istniały.

Z trudem władował się na pomost zatłoczonej siódemki przed pedetem na Świdnickiej, gdzie miał kupić coś dla matki. Nie lubił tego miejsca i zawsze z ulgą je opuszczał. Jak zwykle o czwartej po południu był zatłoczony do granic możliwości, zdaje się, że nie wszystkich zabrał z przystanku. Tramwaj wykręcił właśnie w Szewską i sunął spokojnie w stronę Karłowic, gdy nagle szarpnął, i Wojciech chcąc nie chcąc musiał zmienić pozycję. Gdy się już wyprostował, poczuł nagłe podniecenie i sztywność w miejscu, które ostatnio zaprzątało bardzo jego uwagę. Coś jakby ucisk. Zaczęło mu się robić przyjemnie. Po krótkim momencie poczuł, że ten nieznany do tej pory uścisk zaczyna powoli pulsować, to tężejąc, to słabnąc na sile. Początkowo nie za bardzo do niego docierało co się dzieje. Dopiero po chwili zorientował się, że czyjaś ręka dotyka jego krocza. Dyskretnie, tak, aby nie spłoszyć agresora, rozejrzał się dokoła. Ale nie mógł dostrzec żadnej twarzy, wszyscy byli wyżsi i odwróceni bokami. I wszyscy to byli mężczyźni. Nawet nie wie, które uczucie dominowało w tamtej chwili. Strach? Wstyd? Podniecenie? W zasadzie to był koktajl wszystkich uczuć naraz. Chciał się odsunąć - nie miał takiej możliwości. Tramwaj wyjeżdżał właśnie z Szewskiej i do najbliższego przystanku miał jeszcze ponad dwieście metrów i most na Odrze. Gdy już zdecydował, że w chwili, gdy tramwaj będzie wykręcał w most, zrobi gwałtowny skręt ciałem, zdał sobie sprawę, że tak naprawdę to jest mu bardzo przyjemnie. Agresor wyczuł już sztywność i zaczął sobie poczuwać coraz śmielej. To był ciepłe, letnie popołudnie o Wojciech miał na sobie luźne szorty, które ułatwiały jego oprawcy działanie. Tramwaj powoli zatrzymywał się na przystanku na Jedności Narodowej. Miał możliwość wyrwać się, uciec, zwłaszcza, że jego sąsiedztwo zmieniało się błyskawicznie, jedni wsiadali, drudzy wysiadali. Nie ruszył się jednak. Agresor też nie i zapewne wyczuł, ze chłopak zaczyna mu się oddawać z pełną przyjemnością. Gdzieś w połowie Drobnera, przy moście na Wyspę Słodową, nastąpił nieuchronny, mokry koniec. Wojciech wykonał ruch, który planował jakieś trzysta metrów temu i wysiadł na przystanku przy wylocie Sienkiewicza. Nie mógł opanować drżenia nóg. Chciało mu się wymiotować, był cały zlepiony potem, częściowo wskutek zaduchu w tramwaju, częściowo wskutek przeżytych przed chwilą emocji. Nade wszystko jednak czuł wstyd, zażenowanie. Usiadł na ławce na Wyspie Słodowej i tępo patrzył się przed siebie. Chyba dopiero po pół godzinie pozbierał się i powoli ruszył w stronę Krzyków. Do tramwaju nie miał odwagi wsiąść.
- Wojtek, coś jest nie tak. Czy ty się dobrze czujesz? - zapytała matka, zaniepokojona stanem syna.
- Nic mi nie jest, mamusiu.
- Na pewno? przynieś termometr.
Pomiar temperatury nie wykazał jednak niczego niepokojącego. Na szczęście - pomyślał Wojciech. To zdarzenie gryzło go kilka dni. Wiedział, że musi z kimś o tym porozmawiać, tyle że brak było partnerów do tej rozmowy. Michał... W tym momencie zdał sobie sprawę, że za chwilę zaczynają się wakacje i nie zobaczy Michała przez dwa miesiące. Poczuł się jeszcze smutniej.

Od pewnego czasu o Michale myślał bardzo ciepło i coraz intensywniej. Na jakiejś nudnej lekcji, pewnie biologii, zamiast uważać, przypatrywał się sąsiadowi z ławki i w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że ten chłopak jest po prostu śliczny. Owszem, grubasek, masywnej budowy, ale uważał to za zaletę a nie wadę. Lubił także jego spokój i opanowanie. Mimo, że znał go już dobrych kilka lat, teraz zaczął zauważać, że jego przyjaciel ma kilka dodatkowych zalet, które dotychczas nigdy go nie interesowały. Na przykład mimo tego, że jest jedynakiem, zawsze myśli najpierw o innych, potem o sobie. Jest koleżeński, jeszcze nie zdarzyło się, by odmówił czegoś, o co Wojciech prosił. Jest muzykalny, świetnie gra na akordeonie. Jest niezwykle konsekwentny i każdą rzecz, którą zacznie, doprowadzi do końca. Wojciech nie był egzaltowany i starał się unikać wielkich słów, jednak musiał przyznać, że jest dumny z takiego przyjaciela. I nagle ta szalona myśl - fajnie by było, żeby to był nie tylko przyjaciel...

Na razie jednak kończyła się szósta klasa i całe towarzystwo rozpierzchło się na dwa miesiące. Wojciech jechał najpierw na wczasy do Jastarni z rodzicami, a sierpień miał spędzić u dziadków, którzy w międzyczasie przeprowadzili się z wielkopolskiej wsi na Opolszczyznę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Sob 10:01, 29 Sty 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
homowy seksualista
Admin



Dołączył: 07 Lis 2010
Posty: 3063
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 68 razy
Skąd: daleko, stąd nie widać

PostWysłany: Sob 3:44, 29 Sty 2011    Temat postu:

Jadąc nad morze, przez całą trasę pociągu z Wrocławia do Gdańska drążył temat, dlaczego tyle lat nie dostrzegał Michała, gdy ten był na wyciągnięcie ręki, teraz zaś, kiedy najchętniej miałby go cały czas przy sobie, było to jakiś czas niemożliwe. Intrygowało go prawie tak samo jak morze, które miał zobaczyć niebawem i którego był niezmiernie ciekaw.

Jastarnia jest osadą rybacką ze wszelkimi tego konsekwencjami. W latach siedemdziesiątych, kiedy klęska ekologiczna na Bałtyku zbliżała się dopiero wielkimi krokami, rybacy część swoich połowów sprzedawali wczasowiczom, letnikom i turystom. Ryby wędzone były w przydomowych wędzarniach, a następnie, zwłaszcza po południu, sprzedawane na straganach uliczkach osady bądź w przydomowych ogródkach. Sprzedawano wszystko co złowiono - flądry, śledzie, miętusy, a także rybią arystokrację - sieje, węgorze. Ich smak był jednak zupełnie odmienny od tego, który znamy z codziennego obcowania z wędzonymi rybami. Tamte nie były wędzone przez kilka dni w celu ich zakonserwowania, a jedynie przez kilka godzin, by podsuszyć nieco mięso i nadać mu specyficznego smaku. Cała rodzina Wojciecha zakochała się w tych rybach bez pamięci, choć ojciec stwierdził, że to dywersja dla jego portfela - zaraz, zastanawiał się Wojciech - gdzie on już słyszał to słowo? Choć tamtego lata obiady we wczasowej stołówce były wyjątkowo podłe, ryby Wojciechowi zrekompensowały wszystko. Taka wyżerka w jego życiu już się nie miała powtórzyć. Rybackie wioski, zapach dymu na ulicach, sprzedawcy zachwalający swoje flądry i makrele - to wszystko już należy do przeszłości, która nigdy nie wróci.

Mieszkali wtedy na kwaterze prywatnej. Którejś nocy Wojciech obudził się z nieprzyjemnym uczuciem nacisku w pęcherzu. Aby dotrzeć do toalety musiał przejść właściwie przez cały dom, z salonem włącznie. Było wtedy już bardzo późno, ale w salonie paliło się jeszcze światło. Gospodarz domu i jego nastoletni syn oglądali telewizję.
- Siadaj i patrz - powiedział gospodarz. Co prawda mówił po kaszubsku i Wojciech na co dzień ledwie go rozumiał, tym razem problemów nie było. Wojciech szybko uporał się z potrzebą fizjologiczną i wrócił do salonu. Właśnie leciał siatkarski mecz Polska - Związek Radziecki na olimpiadzie w Montrealu. Walczyli o złoto a po latach mecz zyskał sobie status jednego z kamieni milowych w polskim sporcie. Choć Wojciech siatkówkę znał średnio, mecz pochłonął go bez reszty. Skorek, Wójtowicz i koledzy rozjeżdżali ekipę radziecką zdecydowanie i konsekwentnie. Zbicie Czernyszowa w aut - i chyba wszyscy we trójkę zapomnieli się nieco. Po chwili na schodach pojawiła się matka.
- Wojtek? A co ty tutaj robisz o tej godzinie?!
- Ja? Wyszedłem do ubikacji. I tylko rzuciłem okiem na mecz...
- Aha, już ci wierzę - powiedziała matka.
- Mały prawdę mówi - wziął go w obronę gospodarz.
Matka co prawda nabożeństwa do sportu nie miała, ale znała tę namiętność u swojego syna. No i lubiła, jak Polacy zdobywali medale, mimo, że ze sportów jakiekolwiek jej zainteresowanie mogło wzbudzić najwyżej łyżwiarstwo figurowe. To była pierwsza poważna niesubordynacja syna, która rozeszła się po kościach.

Wojciech modlił się w duchu, by nie powiedziała tego ojcu, z którym nie byłoby tak łatwo. Rodzice Wojciecha mogli się nawet i kłócić, pewnie bywało, że się nie zgadzali, ale w stosunku do synów występowali zawsze w jednolitym froncie. Wojciech nie mógł nigdy liczyć na to, że któreś z rodziców będzie go kryło przed drugim czy podważało jego decyzję, co, jak wiedział z rozmów z kolegami, w innych rodzinach zdarzało się bardzo często. tak naprawdę Wojciech pozbawiony był możliwości prowadzenia jakiejkolwiek polityki wobec rodziców. Dopiero po latach doszedł do wniosku, że tak właśnie należy postępować w jakichkolwiek działaniach grupowych i pod tym względem rodzice, których oceniał zresztą nader krytycznie, dali mu bardzo dobrą szkołę. Jednak prawdziwy powód, dla którego matka zdecydowała się nie ujawnić wszystkich wybryków jej syna, Wojciech miał poznać dopiero za kilkanaście dni.

Druga część tamtych wakacji, jednych z najbardziej przełomowych w życiu Wojciecha przebiegała w leśniczówce na Opolszczyźnie, w której mieszkała siostra matki z mężem i synem Maciejem. Mimo, że Maciej był sporo młodszy od Wojciecha, tych dwóch zawsze łączyło coś więcej niż zwykłe relacje z kuzynami, a mianowicie prawdziwa i głęboka przyjaźń. Tak samo zresztą jak z inną kuzynką Wojciecha, Anitą. Wojciech uwielbiał zajmować się małym, chodzić na spacery, pokazywać Maciejowi świat. Był szczęśliwy, że może się przed kim wygadać - a Maciej był wyjątkowo wdzięcznym słuchaczem. Spokojny, zrównoważony, wyjątkowo rezolutny a przy tym obdarzony ogromnym poczuciem humoru. Jego uwagi czasem wzbudzały u innych osłupienie pomieszane z wybuchem niekontrolowanej wesołości.
- Wojtek, co to znaczy że zawodnik jest kontuzjowany? - zapytał kiedyś, gdy razem oglądali mecz.
- To znaczy, że ma uszkodzone coś, rękę, nogę, kolano...
- To znaczy że jest chory.
- Nie, Maćku. jest zdrowy tylko trochę mniej sprawny.
- Czyś ty ogłupiał? Jak może być zdrowy facet, któremu nie działa ręka?

Jakoś nie zastanawiało go, dlaczego na te wakacje jedzie sam. Od pewnego czasu coś go niepokoiło, ale nie wiedział dokładnie, co to jest i trudno mu było sprecyzować, na czym to właściwie polega. Na własny użytek wytłumaczył sobie, że to rodzice zmieniają politykę w stosunku do niego w związku z dojrzewaniem, które powoli stawało się coraz bardziej widoczne. Na razie wszystkie rzeczy, które były kupione wcześniej niż rok temu, nadawały się do wyrzucenia albo zachowania dla Andrzeja. Oczywiście matka musiała do tego dorobić jedną ze swych pedagogicznych teorii z morałem:
- Kolejne twoje spodnie nadają się do wyrzucenia. Człowieku, na tobie wszystko się pali...
Ale nie była to prawda, zwykle wystarczyło takie spodnie zacerować. Wojciech sam zresztą wiedział, ze są już dla niego za ciasne.

Na razie cieszył się z niewątpliwego profitu, jakim jest samodzielna jazda pociągiem i to z przesiadką w Opolu. Rodzice wyposażyli go w ogromną ilość monet dwu- i pięciozłotowych i miał dzwonić do domu z każdej napotkanej budki, informując co się dzieje. Wojciech pociągi poważał podobnie jak tramwaje a nawet jeszcze bardziej. Z rozczarowaniem przyjął do wiadomości, że do Opola pojedzie "żółtkiem" EN57, który traktował jak większy tramwaj. O wiele bardziej podniecająca była droga do Kluczborka prawdziwym parowozem, ciągnącym piętrowe bipy.
- Tylko się nie wychylaj, jak będziesz jechał piętrowym pociągiem! - przestrzegał ojciec. - Najlepiej usiądź na dole, tam okna otwierają się bezpiecznie.
Okna na piętrze wagonu typu bipa miały cudowną właściwość otwierania się tak, że można było spokojnie wychylić głowę. Co prawda napis na oknie w czterech językach zakazywał surowo wychylania się, jednak Wojciech nigdy nie mógł sobie odmówić tej przyjemności.

Wojciech swoje wujostwo bardzo lubił, dziadków rzecz jasna też, przepadał również za atmosferą leśniczówki, toteż ta część wakacji upływała mu spokojnie i w prawdziwej miłości, bez nerwów, pośpiechu, w otoczeniu majestatycznego lasu. Zdaje się, że właśnie tamtego lata zaczął poznawać tajniki brydża, gry, która po kilku latach zawładnęła nim bez reszty.
- Wojtek, pójdziemy zobaczyć, czy już są kurki w lesie? - zapytała ciotka.
- Z chęcią.
- Ubierz jakieś gumiaki, w lesie jest dziś wilgotno.
Kurki były, pojawiły się pierwsze podgrzybki. Ale nie to było najważniejsze, o wiele bardziej liczyło, że Wojciech miał przez dwie godziny ciotkę do swojej wyłącznej dyspozycji. I choć nie o wszystkim chciał i mógł jej powiedzieć, jego zaufanie było na tyle duże, że zwierzył się jej z wielu problemów.
- Będziesz musiał pewnie niedługo sobie z tym wszystkim radzić sam. Z tym i nie tylko z tym. Idzie ciężki okres, zwłaszcza dla was.
O tym, że jest coraz gorzej, Wojciech wiedział i z obserwacji i z licznych rozmów, czy to przeprowadzonych, czy to podsłuchanych. Kończył się okres gierkowskiej prosperity. Ale w tonie ciotki było coś innego, coś co dziwnie i niepokojąco współbrzmiało z atmosferą w domu.
- Właśnie, ciociu, coś się dzieje ale ja nie wiem co. Możesz mi choć ty powiedzieć prawdę?
- Wasz ojciec jest bardzo ciężko chory, praktycznie nieuleczalnie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez homowy seksualista dnia Sob 10:11, 29 Sty 2011, w całości zmieniany 7 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gość







PostWysłany: Sob 9:14, 29 Sty 2011    Temat postu:

Czy Ty cierpisz na bezsenność, autorze, że nawet po nocach dodajesz i piszesz opowiadanie?
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GAYLAND Strona Główna -> Same przysmaki Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 10, 11, 12  Następny
Strona 2 z 12

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin